Tak się zastanawiam – przestało być śmiesznie czy dopiero śmiesznie zaczyna być. W cieniu odejścia z „Uważam Rze” redaktora naczelnego Pawła Lisickiego i ponad trzydziestu innych dziennikarzy tego tygodnika prawie niezauważone zostało inne odejście. Po ośmiu latach współpracy z TVN ze stacją pożegnał się satyryk Szymon Majewski.
Żarty Majewskiego nie zawsze trafiały w moje poczucie humoru. Często jeździł po bandzie. Jednak prawdziwe przyczyny najpierw odebrania Majewskiemu audycji, a teraz rozstania się podał szef programowy TVN. – Lemingi nie chcą, żeby się specjalnie śmiano z Platformy Obywatelskiej – powiedział w przypływie szczerości w sierpniu Edward Miszczak w rozmowie z „Wprost”.
Z Majewskim zaś był ten problem, że łagodnie, bo łagodnie, ale podszczypywał partię rządzącą, ba, porywał się nawet na samego premiera Donalda Tuska.
Im śmieszniej, tym straszniej
Problem każdej władzy totalitarnej lub choćby tylko ograniczającej wolność słowa jest to, że im staje się śmieszniejsza, tym robi się bardziej „sieriozna”. W Sowietach doszło nawet do tego, że humor traktowano ze śmiertelną powagą i tych, którzy nawet w gronie prywatnym pozwalali sobie nieopatrznie żartować z władzy, wsadzano do łagrów. Stało się to zresztą kolejnym powodem do żartów. „Kto zbudował kanał Wołga–Don?" – brzmiało pytanie. „Anegdotcziki” – odpowiadano, czyli opowiadacze kawałów.
Podobnie było w III Rzeszy. Do kacetu trafił satyryk, który pozwolił sobie na żart z samego Hermanna Göringa. Tajemnicą poliszynela było to, że marszałek Rzeszy był podejrzewany o niepłodność, po tym jak w czasie I wojny światowej otrzymał postrzał w krocze. Kiedy ogłoszono, że żona Göringa spodziewa się dziecka, jeden z berlińskich satyryków nieopatrznie ogłosił, że dziecko powinno otrzymać imię Hamlet od najsłynniejszej kwestii „być albo nie być”. Po niemiecku brzmi ona „sein oder nicht sein”. Problem polega na tym, że znaczy ona również „jego czy nie jego”. Göring kpiny z domniemywania ojcostwa potraktował poważnie, a że był zwierzchnikiem gestapo, nieszczęsny satyryk trafił w łapska oprawców.
Wspólnota dowcipu
W Polsce walka z naszymi odpowiednikami „anegdotczików” rozpoczęła się od wizyty o świcie oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego u Roberta Frycza w Tomaszowie Mazowieckim. Uznano, że Frycz i jego witryna, na której nabijał się z Komorowskiego, stanowić może śmiertelne zagrożenie dla osoby głowy państwa. Czyż i u nas nie zrobiło się śmieszno i straszno?
Okazało się jednak, że przymknięcie Frycza i rewizja w jego mieszkaniu nie wyczerpało twórczej inwencji władzy w dziedzinie ograniczania wolności słowa. Polacy zaś dzięki internetowi najnowsze dowcipy chłoszczące biczem satyry rządzących przekazują sobie przez Facebooka czy Twittera z szybkością światła. Najgłośniej śmiech rozległ się podczas słynnej kompromitacji z dachem na basenie narodowym. Najpierw dwóch satyryków amatorów wbiegło na płytę (chyba lepiej powiedzieć taflę) boiska, a potem błyskawicznie jak z rękawa posypały się w sieci tzw. memy, czyli zdjęcia z zabawnymi podpisami. Ze śmiechu ryczała cała Polska, chyba po raz pierwszy, mohery pospołu z lemingami.
Zabić humorem
Dziś dzień bez jakiegoś zabawnego mema nabijającego się z władzy uznać należałoby za stracony. Śmiech wywołuje sprawa Agrobombera czy odejście redakcji „Uważam Rze”.
Jednak władzy do śmiechu nie jest. Stąd chyba pomysł na zwalczanie tzw. mowy nienawiści pod pozorem zwalczania wypowiedzi takich jak Grzegorza Brauna.
Nie potrwa to już chyba długo. Mam taką teorię, że swój niebagatelny udział w obaleniu komuny mieli również satyrycy: Zenon Laskowik, Bogdan Smoleń czy Jan Pietrzak. A najbardziej widocznym symptomem zdychania systemu pod koniec lat 80. były happeningi Pomarańczowej Alternatywy. Władza bowiem, która staje się śmieszna, dogorywa. Po prostu zostaje zabita śmiechem. (Dodam uwagę dla „sierioznych”: określanie „zabita” w tym kontekście nie ma nic wspólnego z wieszaniem czy rozstrzeliwaniem. To żart jest).
(za niezalezna.pl)
Żarty Majewskiego nie zawsze trafiały w moje poczucie humoru. Często jeździł po bandzie. Jednak prawdziwe przyczyny najpierw odebrania Majewskiemu audycji, a teraz rozstania się podał szef programowy TVN. – Lemingi nie chcą, żeby się specjalnie śmiano z Platformy Obywatelskiej – powiedział w przypływie szczerości w sierpniu Edward Miszczak w rozmowie z „Wprost”.
Z Majewskim zaś był ten problem, że łagodnie, bo łagodnie, ale podszczypywał partię rządzącą, ba, porywał się nawet na samego premiera Donalda Tuska.
Im śmieszniej, tym straszniej
Problem każdej władzy totalitarnej lub choćby tylko ograniczającej wolność słowa jest to, że im staje się śmieszniejsza, tym robi się bardziej „sieriozna”. W Sowietach doszło nawet do tego, że humor traktowano ze śmiertelną powagą i tych, którzy nawet w gronie prywatnym pozwalali sobie nieopatrznie żartować z władzy, wsadzano do łagrów. Stało się to zresztą kolejnym powodem do żartów. „Kto zbudował kanał Wołga–Don?" – brzmiało pytanie. „Anegdotcziki” – odpowiadano, czyli opowiadacze kawałów.
Podobnie było w III Rzeszy. Do kacetu trafił satyryk, który pozwolił sobie na żart z samego Hermanna Göringa. Tajemnicą poliszynela było to, że marszałek Rzeszy był podejrzewany o niepłodność, po tym jak w czasie I wojny światowej otrzymał postrzał w krocze. Kiedy ogłoszono, że żona Göringa spodziewa się dziecka, jeden z berlińskich satyryków nieopatrznie ogłosił, że dziecko powinno otrzymać imię Hamlet od najsłynniejszej kwestii „być albo nie być”. Po niemiecku brzmi ona „sein oder nicht sein”. Problem polega na tym, że znaczy ona również „jego czy nie jego”. Göring kpiny z domniemywania ojcostwa potraktował poważnie, a że był zwierzchnikiem gestapo, nieszczęsny satyryk trafił w łapska oprawców.
Wspólnota dowcipu
W Polsce walka z naszymi odpowiednikami „anegdotczików” rozpoczęła się od wizyty o świcie oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego u Roberta Frycza w Tomaszowie Mazowieckim. Uznano, że Frycz i jego witryna, na której nabijał się z Komorowskiego, stanowić może śmiertelne zagrożenie dla osoby głowy państwa. Czyż i u nas nie zrobiło się śmieszno i straszno?
Okazało się jednak, że przymknięcie Frycza i rewizja w jego mieszkaniu nie wyczerpało twórczej inwencji władzy w dziedzinie ograniczania wolności słowa. Polacy zaś dzięki internetowi najnowsze dowcipy chłoszczące biczem satyry rządzących przekazują sobie przez Facebooka czy Twittera z szybkością światła. Najgłośniej śmiech rozległ się podczas słynnej kompromitacji z dachem na basenie narodowym. Najpierw dwóch satyryków amatorów wbiegło na płytę (chyba lepiej powiedzieć taflę) boiska, a potem błyskawicznie jak z rękawa posypały się w sieci tzw. memy, czyli zdjęcia z zabawnymi podpisami. Ze śmiechu ryczała cała Polska, chyba po raz pierwszy, mohery pospołu z lemingami.
Zabić humorem
Dziś dzień bez jakiegoś zabawnego mema nabijającego się z władzy uznać należałoby za stracony. Śmiech wywołuje sprawa Agrobombera czy odejście redakcji „Uważam Rze”.
Jednak władzy do śmiechu nie jest. Stąd chyba pomysł na zwalczanie tzw. mowy nienawiści pod pozorem zwalczania wypowiedzi takich jak Grzegorza Brauna.
Nie potrwa to już chyba długo. Mam taką teorię, że swój niebagatelny udział w obaleniu komuny mieli również satyrycy: Zenon Laskowik, Bogdan Smoleń czy Jan Pietrzak. A najbardziej widocznym symptomem zdychania systemu pod koniec lat 80. były happeningi Pomarańczowej Alternatywy. Władza bowiem, która staje się śmieszna, dogorywa. Po prostu zostaje zabita śmiechem. (Dodam uwagę dla „sierioznych”: określanie „zabita” w tym kontekście nie ma nic wspólnego z wieszaniem czy rozstrzeliwaniem. To żart jest).
(za niezalezna.pl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz